Dzisiaj minęły dwa tygodnie od porodu. Może już czas go opisać? Tylko kiedy się wszystko zaczęło? Do szpitala miałam się zgłosić w piątek 4 lutego, co jest dziwne, bo w weekend i tak nic się nie dzieje, ale cóż. Miałam usg, wszystko z M było dobrze, nadal rósł w zastraszającym tempie, ale to we wcześniejszych SMS-owych wpisach już jest. Sobota i niedziela to czas stagnacji i czekania na poniedziałek. Choć nie do końca, bo w niedzielę dzięki mężowi udałam się na mikro dezercję. Przyniósł mi ubranie i w przerwie między badaniem tętna płodu (co 2 godziny) wybraliśmy się na spacerek po parku koło szpitala korzystając z ładnej pogody. Wróciłam po nim na oddział i czułam się jakbym spędziła tydzień w spa a nie godzinę "na zewnątrz".
W poniedziałek rano dowiedziałam się, że będę miała test oksytocynowy. Trochę spanikowałam, że to już, bo może urodzę, a "chcę i boję się" ;) Spakowałam torbę i poszłam. Reagowaliśmy na kroplówkę bdb, tzn. u mnie pojawiły się skurcze, a M nie przeszkadzały zbytnio, tętno w normie. Niestety po odłączeniu skurcze wróciły do normy, czyli do rzadkich i raczej słabych. Za to o 19 odszedł mi czop śluzowy podbarwiony krwią. Od drugiej systematycznie zaczęłam plamić i zaczęły się skurcze co 7 minut. Nie powiem - bolesne, ale do przeżycia. OK 6 rano poszłam pod prysznic na zasadzie jak przepowiadające to przejdą, a jak już te, to teoretycznie powinien być mniejszy ból podczas natrysku, taaa... Po nim skurcze co 10 min, ale zdecydowanie mocniejsze i dłuższe.
O 10 miałam badanie ginekologiczne, rozwarcie po całej nocy, aż... 1 cm... myślałam, że się załamię, ale za to szyjka już maksymalnie skrócona. O 11 kolejne ktg, skurcze co 7 min. Całe popołudnie minęło ze skurczami co 6 minut, już nie wiedziałam co robić, bo zwyczajnie byłam zmęczona wcześniejszymi nieprzespanymi nocami itd., więc założyłam słuchawki, włączyłam radio i słuchając RMF Classic na zmianę z Trójką i Eską (mieszanka wybuchowa) chodziłam po korytarzu rozwiązując... SUDOKU - wariatka! W moim stanie byłam jedynie zdolna te najłatwiejsze rozwiązać i to z przerwami "na ścianie" podczas skurczy, ale dzięki temu przynajmniej w minimalnym stopniu zaczęłam myśleć o czymś innym, a nie o bólu. O 19 miałam kryzys, bo rozwarcie jedynie 2 cm i zaczęłam się zastanawiać: ile to jeszcze potrwa?
Dobrze, że T przyjechał, choć akurat na najgorszy moment trafił, bo wcześniej jakoś się trzymałam. A tu zaliczyłam motywacyjny dół, bo miałam wrażenie, że zaraz sie wszystko zatrzyma i to jeszcze jednak nie teraz. Potem jakoś wszystko szybciej ruszyło, o 24 miałam 4 cm i skurcze co 4 minuty, a o 1 już po niego dzwoniłam by przyjeżdżał, bo za chwilę miałam jechać na porodówkę. Nie wiem jakim cudem, ale pojawił się już po 10 minutach :D Przeszliśmy na salę porodów rodzinnych. Skorzystałam z koszuli szpitalnej, bo nie chciałam swojej brudzić i bdb, bo później była cała we krwi i swojej byłoby mi szkoda.
Początkowo położna podłączyła mnie pod ktg na leżąco na 1 i 2. boku by sprawdzić jak Mały i czy mogę aktywnie rodzić czy raczej nie. Potem pozwoliła mi postać i - wg mnie fantastyczna opcja - siedzieć na piłce, jak na koniu. Bajka, skurcze podbrzusza były o połowę mniej odczuwalne, najbardziej mnie dobijały, gdy leżałam, pojawiły się za to krzyżowe, ale tu ciepłe ręce męża zdziałały cuda. Właściwie większość czasu spędziłam na piłce, rozwarcie postępowało, częstotliwość skurczy też, bo właściwie od momentu wejścia na porodówkę były co 3 minuty, a może i częściej, ale jakoś nie miałam głowy do liczenia :)
Około 4-5 musiałam wstać i przenieść się na łóżko i to było najgorsze, bo odczuwalność zdecydowanie większa. W tym czasie też M przedzierał się przez szyjkę, która oczywiście pękła, podobnie jak pochwa. Okazało się, że wody są zielone, ale pH ok, więc cc nie będzie, ale muszą wszystko przyspieszyć. Położna przebiła pęcherz. Tylko patrzyłam na ktg, bo Mikołajowi chwilami tętno spadało poniżej 100 i zawsze jak to widziałam, to mimo niesamowitego bólu udawało mi się oddychać prawidłowo, ale bardzo się o niego martwiłam. Trochę to wszystko trwało. Przydała się woda. Jeść właściwie nie jadłam od rana, bo była możliwa cc, a wtedy ileś godzin przed się nie powinno, a tu nie było wiadomo ile jeszcze zostało.
Parte były z tego wszystkiego najlepsze, tzn. konkretnie coś się posuwało, więc miały namacalny sens, czułam jak główka wychodzi i właściwie chyba w 4 czy 5 partych urodziłam Syna. Najgorsze były przerwy, gdy nie powinnam a czułam potrzebę parcia. Oczywiście bez nacięcia się nie obeszło, ale obwód główki 37 swoje robi. Warto słuchać położnej z techniką parcia, rzeczywiście działa cuda.
W środę 9 lutego o 5.40 urodziłam, gdy mi go położyli na piersi, to zapomniałam o całym bólu i zmęczeniu, nie wiem jak to możliwe, ale prawdziwe. Jak usłyszałam jego pierwszy - bardzo głośny - krzyk, to uśmiechałam się od ucha do ucha, a jego kolejną czynnością było siusiu na tatusia, który dzielnie przeciął pępowinę. Ja urodziłam łożysko lekkim partym. Potem chwilę byliśmy razem. Wyprosili T., który mimo wczesnej godziny obdzwonił całą rodzinę i znajomych. A mnie szyli, trochę to trwało (około pól godziny), bo pomijając nacięcie - stosunkowo długie, była jeszcze szyjka i pochwa. Niby w znieczuleniu miejscowym, to jednak czułam. Na szczęście Mały był cały czas na moim brzuchu, więc zajęłam się podziwianiem i jakoś to poszło. Potem znowu byliśmy razem.
Lekarz zbadał Syna. 10 punktów, 4352 g, 59 cm (choć początkowo błędny pomiar wyszedł 53). Dopiero w domu się okazało, że biedak złamał obojczyk. Zabrali mnie na położniczy, a T pojechał do domu, bo był całkowity zakaz odwiedzin z powodu grypy. Kolejne dwa dni w szpitalu to koszmar. Przez pierwsze godziny nie mogłam wstać, ze względu na duży ubytek krwi i osłabienie (hemoglobina spadła z 12 na 8). Podano mi sól fizjologiczną, na porodówce też miałam kroplówkę. Od początku zajmowałam się M. sama. Sale ładne, po remoncie, ale pobyt na położniczym i kilka pierwszych dni opiszę później.
Cieszę się, że tu wpadłam. Przeczytałam połowę Twoich wpisów:)
OdpowiedzUsuńJestem w 16 tc i zaczynam myśleć o porodzie. Przed Tobą już drugie rozwiązanie, wiesz czego się spodziewać, ale dzięki temu wpisowi jestem trochę spokojniejsza:D
Czytałam o spacerze nad Wisłą, a teraz wspomniałaś o porodzie aktywnym, pewnie mieszkasz w Warszawie? Chciałabym rodzić aktywnie, ale nie jestem pewna czy u mnie są takie cuda...
Życzę Ci dużo miłości i zdrowia dla M. i dzieciątka w brzuszku.
Podoba mi się Twój blog - taka radość i spokój tu panuje:)
Serdecznie pozdrawiam!
Dziękuję :) Tu jest jedynie część wpisów z I ciąży, bo do tej pory nie wszystkie przeniosłam z blox. Mieszkam w Toruniu, ale porodówka po gruntownym remoncie, dlatego wyposażona całkiem dobrze. Jeżeli mój poród Cię uspokoił to podziwiam ;)
Usuńbiedaczko. mój syn tyle samo miał wagi i wzrostu, tylko że u mnie poszło w sumie w 40 minut. myślałam, że w aucie urodzę w drodze do szpitala.
OdpowiedzUsuń