Pełen profesjonalizm i wspaniała
obsługa, o basenie, siłowni, położeniu, pokoju i pysznych posiłkach nie
wspominając ;) Już przy wejściu powitał nas miły gentelman z
wszechobecnym francuskim lub angielskim. Zdecydowanie hotel nastawiony
na obcokrajowców. Nawet się czasami łapałam na automatycznym
odpowiadaniu w tym języku i refleksji, przecież jestem w Polsce i po
polsku mówię natychmiast się przestawiając.
Odgadując nasze życzenia bez
jakiejkolwiek sugestii z naszej strony zaproponowano nam pokój z łóżkiem
małżeńskim zamiast zarezerwowanego z dwoma pojedynczymi. Mogliśmy też
otrzymać łóżeczko dla Mikołaja, ale stwierdziliśmy, że nie jest
potrzebne. Teraz czytam, że nawet wanienki posiadali, nie ma to jak
młody klient. Pokój spełnił wszystkie nasze potrzeby. Dosunęliśmy kanapę
do łóżka i w ten sposób smyk spał niby z nami a obok, co niezmiernie mu
się podobało, bo w domu śpi w osobnym pokoju.
Nastawialiśmy się na kąpanie małego pod
prysznicem na jednym z nas, a tu szok. Wanna. Mimo wszystko wszystko
sprawnie poszło, zaś wylegiwanie się na ogromnym łóżku stało się
ulubioną czynnością M. zaraz po zabawach zaserwowanych podczas
warsztatów, ale o tym w kolejnym wpisie. Przez większość czasu mam
wrażenie, że jest taki duży (w porównaniu z rówieśnikami jest), ale jak
zobaczyłam tego okruszka w morzu pościeli, to dotarło do mnie ponownie
jaki jest bezbronny.
Jeszcze tego samego dnia skorzystałam z
siłowni. A w sobotę skoro świt basen był mój i tylko mój, bo reszta
gości o 7 chyba jeszcze spała ;) Wieczorem skorzystałam z klasycznego
masażu, który po całym dniu warsztatów, a przede wszystkim po ciąży i 5
miesiącach z Bąblem był tym, o czym moje mięśnie skrycie marzyły.
Rewelacja! Tak wypoczęta i zrelaksowana dawno nie byłam. T. też się dwa
razy wybrał na siłownię. W połączeniu z pysznym lunchem, składającym się
z kilku dań i deseru, romantyczną kolacją przy lampce wytrawnego wina,
szwedzkim stołem przy śniadaniu bilans kaloryczny powinien wyjść na zero
lub plus, a tu proszę schudłam :) Czytam relacje dziewczyn i cieszę
się, że nie musiałam niczego z menu wyrzucać czy zamieniać, bo M. dobrze
reaguje praktycznie na wszystko. Kochany synek, wie czego mamusia
potrzebuje.
O dziwo wózek nie sprawiał chyba nikomu
problemu, wszędzie nas z nim wpuszczano, do jadalni, baru, sali
konferencyjnej itd. W sobotę wieczorem i w niedzielę po śniadaniu (i
kolejnej porcji pływania) wybraliśmy się na spacer. W Warszawie byliśmy
kilka razy, więc nie było zwiedzania, a wypoczynek w Ogrodach Saskich.
Ze zdziwieniem odkryłam, że wbrew moim
obawom nie jestem uzależniona od internetu, bo w ogóle mnie nie kusiło
by włączać komputer, a jedyne pięć minut, które poświęciłam sieci,
przeznaczyłam na sprawdzenie powrotnego połączenia.
Przed wyjazdem M. dostał misia w ubranku
z hotelowym logo, miły gest, który jak widać się spodobał :) Biedak był
tarmoszony i miętolony przez długi czas. Na razie zawędrował na regał
ze względu na kłaczki, ale na pewno powróci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz